Cierpliwość – miewam z nią problem :). Kiedy ostatnio zachorowałam, po raz pierwszy od dłuższego czasu, przez ponad tydzień musiałam leżeć w łóżku i… nic nie robić. To „nicnierobienie”, czyli tak naprawdę pozwolenie, by organizm się zregenerował i by czas zrobił swoje, było dla mnie nie lada wyzwaniem.

Chcąc zachować poczucie sprawczości, nagotowałam rosołu „mocy” z kury z wolnego wybiegu, dodałam do niego wszystkie magiczne warzywa i zioła, o których wiedziałam, że stawiają na nogi: świeżą kolendrę, tymianek i.. lubczyk! :). Zjadłam całe mnóstwo czosnku, codziennie szykowałam napar z uzdrawiającego imbiru, piekłam nawet jabłka z wrzosowym miodem (działa wykrztuśnie, smakuje obłędnie). Czyli robiłam wszystko to, co powinno się robić, by wspomóc organizm w walce z chorobą. A jednak mijały długie dni i nie czułam poprawy.

Co za frustrujące uczucie! Bo przecież tak bardzo starałam się, a poprawa nie następowała. Kaszel uparcie mnie męczył, a nocami zupełnie nie mogłam spać. Siódmego dnia obudziłam się ze łzami w oczach i poczuciem bezsilności, że można się tak starać i chcieć, a efektów nie widać. Ósmego dnia nastąpił przełom. Tak po prostu. Minęło wystarczająco dużo czasu (to i tak było ekspresowe tempo!), by organizm miał szansę odetchnąć, wzmocnić się, zawalczyć i pokonać wirusowe łobuziaki. To była kwestia dania czasowi czasu. Cierpliwości. Niby to takie oczywiste, a jednak.

Czasem do Językodajni trafiają osoby, które „już, teraz, na za miesiąc” chcą zacząć mówić swobodnie po angielsku. Opowiadają mi z wypiekami na twarzy o swoich planach, podróżach, kontaktach z ludźmi i jak to wszystko nabierze rumieńców gdy wreszcie przełamią się i zaczną płynnie rozmawiać. Cieszymy się razem, bo to naprawdę wspaniałe poczuć na nowo entuzjazm do nauki, autentyczną chęć do spotkania się z językiem obcym na nowych, dorosłych warunkach, bez przymusu i poczucia winy, a za to z radością i czerpiąc prawdziwą przyjemność z procesu uczenia się.

Ale przy okazji rozmawiamy też o tym, że przełamywanie oporów przed mówieniem w języku obcym może nie wydarzyć się z dnia na dzień. To trochę jest tak jak z osłabionym chorobą organizmem. Tyle, że to konkretne osłabienie ma źródło w mocno nadwyrężonej wierze we własne umiejętności, podkopywanej przez szkolną edukację często latami, jeśli nie dziesięcioleciami.

Trzeba tę słabość najpierw utulić i ugotować sobie wielki, smakowity gar rosołu na wzmocnienie, doprawiając go obficie życzliwością i wyrozumiałością w stosunku do siebie samego. Szczodrze karmić się tą dobrocią. Pić rosół i cierpliwie poczekać na autentyczne wzmocnienie. A wtedy to już mało co będzie niemożliwe:).